Kazimierz Sikora
O nieoczekiwanych pożytkach z koronawirusa, covidowej lektury i o biedzie
(felieton)
Wśród memów żartobliwie odnoszących się zdalnego nauczania w wykonaniu nieco przejrzałych ciałem (bo przecie nie duchem!) nauczycieli akademickich, jeden szczególnie zapadł mi w pamięć. Widać na nim starszego profesora, który desperacko próbuje znaleźć swoich studentów czy seminarzystów w kuchence mikrofalowej. Dla jego wyjątkowej urody warto go przywołać – zanim się zupełnie zdezaktualizuje…
Oglądając dziś ten obrazek, mam wrażenie, że epidemia wytrąciła nas, jako nauczycieli akademickich, z „odwiecznych” kolein uczelnianego życia, pozbawiła rutyny i zmusiła do wejścia w nowe obszary komunikacji. To było wyzwanie na miarę tego, które Jim Telfer 21 czerwca 1997 r. w Kapsztadzie, wobec swojej drużyny rugby, nazwał „waszym chol…ym Everestem”, i dodał, że „nikt tego za was nie zrobi”. Po tym technologicznym skoku, jak twierdzą niektórzy uczeni zafascynowani otwierającymi się możliwościami uprawiania nauki: „nic już nie będzie takie samo”. Jest w tym wiele racji, skoro na ostatnim posiedzeniu jednego z towarzystw naukowych było prawie 200 uczestników ze wszystkich uczelni w Polsce i kilkunastu zagranicznych. To działa na wyobraźnię. Ale objawił się towarzyszący temu paradoks – samotności i irracjonalności takiego funkcjonowania, prowadzący do rozmaitych psychicznych zaburzeń (człowiek jest przecież istotą społeczną?). Nie wiem, jak Ty, Drogi Czytelniku, ale ja bardzo tęsknię za swoimi studentami, za Waszym poczuciem humoru i niewymuszonym uśmiechem młodości. Może uda nam się znaleźć nić porozumienia, poza ogólnie znanymi platformami, z których korzystamy dzięki zapobiegliwej mądrości naszych Władz?
*
Moi nauczyciele z podstawówki (świeć Panie nad ich duszami!) kładli nam do głowy, że książka jest, a przynajmniej winna być, naszym przyjacielem. Pewnie celowo nie precyzowali, o jakie to też książki chodzi, więc w poszukiwaniu przyjaźni „przejechałem” na oko sześć półek, ze środkowego, niewidocznego dla Groźnej Pani Bibliotekarki regału (a była groźna, bo uczyła też matematyki i miała mało sympatyczny zwyczaj rzucania pękiem kluczy w tych, którzy niezbyt uważali na lekcji, a oni siedzieli w ostatnich ławkach). Biblioteka była osiedlowa, ja się bałem, więc zupełnie niechcący przyjaciół zacząłem szukać od literki S do V. Szczęśliwie ominąłem więc wielu śmiertelnie poważnych autorów i ich dzieł (np. Marksa i Engelsa ominąłem, a nawet Camusa i Conrada – czego później żałowałem. Nienackiego i przygód Pana Samochodzika, Bahdaja i Wakacji z duchami – też ). Straszna Bibliotekarka z niejakim zdziwieniem patrzyła, jak szóstoklasista „jak leci”, po pięć sztuk, wyciąga zawartość półki i odnosi ją grzecznie po dwóch tygodniach. Czego tam nie było! Różności, mówię Wam! Nawet jakieś okropne romansidła i jedna książka o gejszach i starożytnych kurtyzanach, którą Pani dawała mi do rąk z niejakim wahaniem, ale dała i płynie stąd nauczka, że trzeba ufać młodzieży. Nawet jeśli czujemy nieprzepartą pokusę poprawiania świata. Była tam też książeczka umoralniająca z 1925 roku, o tym, co powinna wiedzieć każda dziewczyna (ale z tego się już spowiadałem przed swoim staroświeckim wikarym, więc i pominę zasłużonym, odpokutowanym milczeniem). To dziełko znana Wam Pani podawała mi już z wyraźnym rozbawieniem w oczach. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło (może wtórnym analfabetyzmem, alergią na książki?), gdybym był nie trafił na Julesa Verne’a i Alfreda Szklarskiego. I przepadłem. Doszło nawet do gorszących scen z moją ukochaną babcią, która głośno domagała się ograniczenia moich czytelniczych zapędów, dla zachowania zdrowia psychicznego (oczywiście mojego – nie rodziny). Wszystko na nic, ale natura błądzić nie może i szczęśliwie wybuchła wtedy wielka miłość do piłki nożnej (ja skromnie – chciałem być nie jak Pele, Maradona, Neymar i Lewandowski w jednym, tylko Antonim Szymanowskim, prawym obrońcą krakowskiej Wisły i reprezentacji Polski – dlatego nawet chodziłem mu myć samochód…), a na dobitkę odkryłem, że istnieją dziewczyny. Wszystko wróciło więc do ukartowanej przez Stwórcę równowagi: kilka tysięcy przeczytanych książek (oczywiście, wtedy było tego dużo mniej) nie przeszkadza w niczym, także w kopaniu w piłkę w okręgówce i w klasie „A”, a nawet ułatwia wyciągnięcie inteligentnej dziewczyny na spacer.
À propos! Bardzo lubię dokuczać innym kawałami o góralach i bacach i kocham ten ciepły, pobłażliwy humor, którym emanował (nie chcę tu użyć wyklętego słowa „zarażał”) ks. profesor Józef Tischner, jeden z moich późniejszych ulubionych twórców (kapelan Solidarności – dodam). I to jest też w jego różnych książkach! No i tak: pytanie podstawowe, jakim sposobem można poderwać góralkę? Okazuje się, że na aksjologię (to nauka o wartościach i kategoriach estetycznych: co piękne, co brzydkie): na smak, na rodzinę, a w ostateczności – na filozofię. Oto przykład: Maryś, przepytujym ‘przepraszam’ Cie grzecnie, a lubis ty syr? ― Niy! ― No a mos ty moze siostre? ― Niy!! ― Przepytujem Cie drugi roz, Maryś. A kiebyś ‘gdybyś’ ty miała siostre, to byś lubiła syr? Różnych, jak widać, można mieć przyjaciół w książkach; nie wypierają się raz zadzierzgniętych więzów, są wierni i ciągle chętni do rozmowy.
No i tu pora poskromić moje gadulstwo, bo zbliżamy się wreszcie do sedna sprawy. Wszyscy wiemy, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. A bieda (czyli ‘nieszczęście’) spadła na nas i, jak dotąd, znikąd przed nią szybkiego medycznego ratunku nie widać. Ale lekarze powtarzają z uporem, że nawet na covidowym łóżku trzeba mieć wolę życia i okazywać hart ducha. Pora więc ogłosić alert (alarm) wśród książkowych przyjaciół. Nawet tych, o których jeszcze nie wiemy albo wydają się nam starzy. Są blisko, czasem bliżej niż się wydaje, bo powłazili w różne zakamarki Internetu i czekają. Tak jest, Niedowiarkowie i Książkosceptycy, Leniwcy Kanapowi i Pospolici! Siedzą w smartfonie, dla niepoznaki ulegli e-bookowej i audiobookowej metamorfozie ― i czekają. Zaręczam!
To zdarzyło się ostatnio i mnie (szczęśliwie najgorsze mnie ominęło); leżałem jak Łazarz, nawet mówić się nie dało (totalna klęska dla mnie!). I wtedy przypomniałem sobie, że tegoroczna Literacka Nagroda Nike trafiła do rąk młodego pisarza (i weterynarza) Radosława Raka, za Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli. Żona „zorganizowała” mi nagranie. Ten audiobook był czymś szczególnym, jak zresztą jest sama ta niezwykła, piękna książka, która nie boi się narodowego mitu i baśni, próbuje w niecodzienny sposób znaleźć przestrzeń mediacji dla pogodzenia się z przeklętą polską historią, pełną przekazów o uporczywej, nieustającej od wieków walce poniżanych i wykorzystywanych, traktowanych jak nawóz i bydło, o emancypację i wolność. Ryzykowny temat, bo autor nie próbuje z niczego rozgrzeszyć sprawców tzw. rzezi galicyjskiej na szlachcie i ziemiaństwie ani osądzać przywódcę rabacji, Jakóba Szelę, pociągniętego w otchłań okrucieństwa przez sprawy wielkiej polityki. A ta jest zawsze brudna i toksyczna, umie korzystać z intrygi i maskować złowrogie intencje. Książka zawładnęła moja wyobraźnią. Dolegliwości ustawały z trudem, ale ja miałem swoją przestrzeń wolności. Skończyło się szukanie snu na suficie, bo o sen zatroszczył się mój nowy przyjaciel. O starych też nie zapomniałem, nawet o Conradzie i budzącym niepokój Twardochu (Verne też był, a jakże, czytał Gosztyła genialnie…). I jakoś poszło, wstałem i cieszę się zajęciami w Krośnie. Tyle wydawałoby się zatartych przez rutynę przyjemności! Studenci chętnie odwiedzają mój autorski wykład o etykiecie i higienie komunikacji w piątek o godzinie 17.00, pokazują czasem swoje dzieci przed kamerą, nie naigrawają się z wpadek z prezentacjami i niewłączonego mikrofonu. Świat mimo złowrogiego mroku nabrał kolorów, myślę że nie bez pomocy starych i nowych przyjaciół…
Na koniec jeszcze maleńka poetycka prywata – fragmencik wiersza Wisławy Szymborskiej (też się lubimy, gorąco namawiam), która próbuje zamknąć w słowach TO, co rozciąga się pomiędzy narodzinami i śmiercią. „Rozciąga się” ale z naszym istotnym udziałem. Studia to piękny czas na „rozciąganie”.
Nic dwa razy się nie zdarza
I nie zdarzy. Z tej przyczyny
Zrodziliśmy się bez wprawy
I pomrzemy bez rutyny.
Poezja umie, jak widać, ułowić i zatrzymać w słowach proste marzenie, by wypełnić życie niebanalną, piękną i dobrą treścią. Trzeba jednak zejść z obłoków na ziemię. Wiedzieli już starożytni Grecy, że w zdrowym ciele zdrowy duch (Mens sana in corpore sano – Sokrates). Wiedzieli i nasi dziadowie, przyjmując te mądre słowa za dewizę Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, tak ważnego w naszych stronach.
No dobrze, spróbujmy to poddać logicznej weryfikacji. Załóżmy, że już wiemy (np. z uczelnianego poradnika sztuki covido-przetrwania, który się właśnie ukazał), jak się odżywiać, by zadbać o CIAŁO. Ale CZYM odżywia się DUCH? Mój siostrzeniec z uporem twierdzi, że schabowym, pizzą, wieśmakami i coca-colą (w ostateczności pepsi); jego żona – że kiełkami pszenicy i kotletami sojowymi. To w ogóle nie może być prawdą ― przecież zapadlibyśmy się w otchłań absurdu, skąd by nas nie wydobyły nawet papieskie kremówki z Wadowic. Nie mam czasu, by rozwinąć ten smakowity (godny podkarpackiego sybaryty) wątek. Trzeba tu włączyć myślenie, a ono lubi analogie.
Wśród stosowanych dawniej (mam nadzieję…) metod wychowawczych królowała tzw. metoda „odtylcowa”. Wyrażała się ona w przekonaniu, że pomiędzy głową a miejscem, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, biegnie coś na kształt „autostrady mądrości”. Nic dziwnego, że w tak mało subtelny sposób (pasem, kablem od żelazka, klapsem) wielu rodziców bezkrytycznie, przy lada okazji „nabijało rozumu” swoim pociechom. Niektórzy dołączali do tego repertuaru jeszcze klęczenie na grochu albo lanie po łapach np. szkolną linijką (od rąk i nóg – czyżby jakaś droga krajowa inteligencji?). No i co? Okazało się, że to bzdura, a biciem niczego dobrego dzieci się nie nauczy. Dlatego i my musimy porzucić myśl, że po intensywnym treningu i smakowitym posiłku nasz DUCH połakomi się np. na chipsy i piwo. Tu nawet crème brûlée ze słonym karmelem, aroniowa nalewka, koniaczek i cygaro Habanos to Cohiba nie pomoże. Właściwe rozwiązanie podsunął mi pewien student (doktorant) z zacnej technicznej uczelni, który ostatnio swojemu promotorowi odmówił przeczytania 10 stron tekstu, ponieważ to, cytuję studenta: „zajęłoby mi za dużo czasu”. Jak sprawdziłem, przy płynnym czytaniu na głos daje to 20 minut i ten czas możemy, jak sądzę, uznać za miarę wytrzymałości młodego studenckiego pokolenia na kontakt ze słowem pisanym. DUCH i tym się w Was znakomicie pokrzepi!
Drodzy Młodzi Przyjaciele! Do książek więc i do audiobooków, 20 minut – nie wyrok! Mam taką cichą nadzieję, że warunkach codziennej recydywy niepostrzeżenie przestaniecie zerkać kątem oka na, jak to się ładnie mówiło, „wskazówki zegara”, bo coś ważniejszego zawładnie także Waszą wyobraźnią. Z radością się TAM z Wami spotkam.
Kazimierz Sikora